sobota, 29 grudnia 2012

Zdara - dodatek :)

Jeśli ktokolwiek czyta to, co tu piszę...  to może zainteresuje go to, co teraz napiszę.
Postanowiłam pokazać, jak wyobrażam sobie bohaterów mojego opowiadania - Zdrady.

Na początek Skała. Ten stalowo szary, zieloonoki, grubofutry, twardy i bezlitosny. Na początku miał być inny, niż wygląda dzisiaj. Ale dzięki obecnemu wyglądowi jest taki, jaki powinien; typowy Żelazny Kanclerz.
http://img51.imageshack.us/img51/4193/37322051667c56b37d59b.jpg

Potem jego syn. W zasadzie jeszcze nie ma o nim zbyt wiele. Ot, mały, niczego nieświadomy.
http://img233.imageshack.us/img233/2298/beztytuufqw.png

Główny bohater. Mój ulubiony rzecz jasna.Co do niego od samego początku miałam pewność. Miał wyglądać niewinnie, ale nie do końca bezradnie.
http://img708.imageshack.us/img708/9101/img9291chsuper.jpg

Teraz czas na Brzozę. Ma być ciapkowaty, dziwaczny i raczej głupi, ale słodki
http://img837.imageshack.us/img837/5437/4156715852c3d383e10fo.jpg

Cedr. Jego postać będę kreować w kolejnych częściach opowieści. Mam co do niego wielkie plany.
 http://img21.imageshack.us/img21/811/beztytuuphmg.png

Na koniec Szyszka.
http://img4.imageshack.us/img4/2571/35014531966115326de4o.jpg

piątek, 28 grudnia 2012

Zdrada vol. 2



Kaleki kocur walczy dobrze. Mimo, że nie udaje mu się wystarczająco skutecznie schwycić Skałę za szyję, to atakuje odpowiednie części ciała. Każdy jego ruch wydaje się być dokładnie zaplanowany. Czy to możliwe, by planował zamach na Przywódcę, którego notabene powinien być poplecznikiem i przyjacielem? Ataki jego grubych łap są niezwykle precyzyjne. Atakuje czułe punkty: uszy, nos, pachwiny. Dokładnie wie, jak to się robi. Wie, jak układać łapy, żeby uderzenie było najbardziej bolesne.
 - Szumowina! – dociera do mnie stłumiony lekko głos szarego kocura, którego pysk zginął w burzy rudego futra na mojej kryzie. Moje serce i oddech przyspieszają gwałtownie, kiedy czuję coraz bliżej siebie napięte mięśnie Skały. Mimo to, że walka jest nierówna i teoretycznie szala zwycięstwa powinna przechylać się na naszą stronę, to ku naszemu wielkiemu zdziwieniu dzieje się inaczej. Potężny samiec jest w stanie odepchnąć mnie i Cedr od siebie jednym mocnym szarpnięciem. Całe szczęście, w porę chwytam twór najbliższy moim kłom. Okazuje się nim być ucho Skały. Czuję, jak w ciągu jednego uderzenia serca miękka tkanka pęka. Zaciskam na niej zęby, trzymając się kurczowo, jak ostatniej deski ratunku. Skała nie zostaje jednak głuchy na zadawany mu ból. Efekt jest jednak odwrotny do tego, którego się spodziewałem. Stalowy samiec jest tak doskonale wyszkolony do walki, że nie posiada odruchu zwalniania uścisku, kiedy poczuje silny ból. Jestem w  szoku, bo uścisk na moim gardle wzrasta. Ciepła, słodka krew spływa mi w dół przełyku, grzejąc trzewia do dalszej walki. Cedr dzięki przodkom zauważa dość prędko moją krytyczną sytuację po tym, jak wylądował w tłumie skutecznie odrzucony przez wroga. Po chwili znika mi z pola widzenia, bo nie jestem w stanie przekręcić szyi. Jego obecność odczuwam tylko po tym, że Skała jęczy w moje gardło, przygnieciony do podłoża ciężarem ciała Cedru. Zaciskam powieki, o wszelkie próby oderwania szarego ode mnie przynoszą odwrotny skutek i powoli zaczyna mi już brakować powietrza. Ściskam jeszcze bardziej jego ucho i coraz więcej krwi spływa drugiemu kocurowi na pysk, zalewając oczy i wreszcie nos, dzięki czemu musi rozluźnić szczęki, żeby samemu się nie udusić. A ja już wiem, że to moja ostatnia szansa. Szarpię resztkę ucha, która ciągle ściskam w pysku i odpycham od siebie tylnymi łapami cielsko potężnego samca, do którego pleców ciągle uczepiony jest Cedr. Oddech, który łapię jest najgłębszy, najświeższy i najprzyjemniejszy w całym moim życiu. W dół mojej piersi spływa gruby strumień szkarłatnej krwi. Wyraźnie odczuwam, że każda stracona kropla krwi osłabia moje zmiennokształtne ciało. Stoję jeszcze chwilę z głową luźno zwieszoną pomiędzy barkami i łapię potężne hausty powietrza jeden po drugim. Dopiero może po dziesięciu uderzeniach serca zawroty głowy ustają i jestem w stanie podnoeść ją, żeby spojrzeć na pole walki, na którym niespodziewanie przybywa jednego kota, który usiłuje ściągnąć Cedr z grzbietu Skały. Jednak ów kot nie ma nawet najmniejszych szans na powodzenie swojego celu. Jest bowiem niewiele większy od głowy ciemno-pręgowanego. Jego futerko jest dziecięco puchate i idealnie jednolicie szare, niczym dokładna kopia grubej szaty Przywódcy. Posiada identyczną, lekko spłaszczoną mordkę kota brytyjskiego. Tylko oczy ma inne. Bo szczerozłote, lekko wpadające w bursztyn. Zupełnie, jak oczy kotki Szyszki. Czy to możliwe, żeby miała kocięta z tym potworem? Znam to kocię tylko z imienia. Z jego szeroko otwartych, czarnych od rozszerzonych źrenic zieje strach, niczym z otwartego w wietrzny dzień okna. Widzę dobrze, że gdyby potrafił płakać, łzy lałyby się z jego oczu grubymi strumieniami. Nie jest jednak człowiekiem i nie ma umiejętności płaczu. W inny sposób pokazuje swoje przerażenie. Uszy ma położone i toczy wielkimi ślepiami po tłumie w poszukiwaniu pomocy. Reszta stada jest jednak zbyt oszołomiona prędkim rozwojem akcji, żeby być w stanie zareagować.
Zanim Cedr orientuje się, z kim ma do czynienia, brutalnie zrywa Krzemienia ze swojego zadu i odrzuca w kierunku, w którym wcześniej Skała rzucił Brzozę. Jednak szary maluch nie pada tak niefortunnie, jak mój uczeń i po zaledwie dwóch uderzeniach serca wstaje z ziemi.
 - NIE!!!  - mrożący krew w żyłach wrzask przerażonego dziecka przecina powietrze, niczym strzała, poruszając otaczające nas budynki swoją niewiarygodną mocą. Jego wysoki głosik jest zachrypnięty przez wstrząsające jego ciałkiem emocje.    NIE!!!  - powtarza, ponawiając żałosną próbę zdarcia napastnika ze swojego ojca. – Zostawcie tatusia! To mój tatuś0 moc dziecięcego głosu po raz kolejny porusza tłumem zgromadzonych kotów. Maluch z całych swoich malutkich sił ciągnie z rozpaczą za ogon brązowego kocura, który dalej przytrzymuje Skałę przy ziemi, uniemożliwiając mu ruch. Obraz syna Skały jest tak żałosny, że w jednej chwili zaczynam zastanawiać się, jak mogłem być tak nieczuły i zaatakować ojca tego dziecka. Jak mogłem na jego oczach rozlewać krew ukochanego taty. Coś ściska mi gardło i tym razem nie są to ostre zęby szarego samca. Ciekaw jestem, czy Cedr też nagle dopadły te dziwaczne wątpliwości
 - Mamusiu! Co oni robią tatusiowi! Mamusiu, powiedz im, żeby go zostawili – krzyczy dalej młodzik, tuląc się do Szyszki i brudząc jej futerko na piersi brudnymi łapkami. Szylkretka przytula łapami syna do siebie i tylko kręci głową. Dwoje wojownicy nieruchomieją wpatrzeni we mnie. W oczach Cedru widzę pytanie. Co mam teraz zrobić?. Dziwię się, że pyta mnie o zdanie. Przecież decyzja powinna należeć do niego. Jest wyżej w hierarchii. Jednak teraz dostrzegam jego drżące ze zmęczenia mięśnie. Długo już wroga nie powstrzyma. Chętnych do walki po mojej stronie jest wielu, to wiem na pewno, jednak… czy nie jest więcej tych, którzy gotowi są oddać życie za Skałę? Wszystkie oczy kierują się w moją stronę. Pod moją czaszką dzieje się tak wiele, że muszę zamknąć oczy. Zerkam na Krzemienia. Potem dociera do mnie, że rozdarte gardło dalej mnie piecze a krew, choć nieco mozolniej dalej spływa z rany.
Nie jesteś mordercą -  słyszę mój mocny, ludzki głos w głowie. Wiem, że decyzja powinna być podjęta błyskawicznie, jednak nie jestem w stanie myśleć szybciej, niż w tempie rannego ślimaka. Mijają kolejne, koszmarne uderzenia serca. Argumenty przesuwają się w moim wnętrzu niczym taśma. Przez chwilę mam szansę poczuć się, jak Przywódca.
 - Puść go – grzmię w kierunku brązowego kocura, machając ogonem niczym metronomem, żeby dać upust emocjom – Wie, że przegrał -  dodaję. Potem dzieje się dokładnie to, co przewidywałem. Kiedy tylko Beta rozluźnia szczęki, ciężko okaleczony Skała wystrzeliwuje spod niego i robi tylko jedną rzecz, zanim skoczy i zniknie w ciemności nocy: porywa sprzed Szyszki zwiniętego w kłębek jedynego syna i chwilę później obserwujemy już tylko koniec jego ogona,

środa, 5 grudnia 2012

Tak, tak. Żadnego sklepu, niczego. Zupełne odludzie. Wzdycham ciężko, wysiadając z samochodu. W głowie odbijają mi się echem słowa byłej przyjaciółki "Ty, Miśka, zawsze jesteś taka wybredna. Zupełnie nie da się tobie przypasować." powiedziałam jej wtedy żeby pilnowała końcówki swojego długiego nosa, ale w głębi duszy wiedziałam, że ma rację. Jestem zbyt wybredna. Za dużo muszę znosić z trudem zamiast to tolerować. Kręcę lekko głową, żeby przestać myśleć o moim trudnym charakterze. Ojciec popycha furtkę a ja przekraczam ją jako ostatnia. Wsłuchuję się w chrzęst grubego żwiru pod butami i uświadamiam sobie, że teraz będę go słyszeć już bezustannie. Wszystko w okolicach domu jest dziwne. O ile to dobre słowo. Jest miejsce na upragniony przez moją mamę ogródek, spora przestrzeń do zabawy dla Tolka. Jest jak we śnie zupełnie zbyt pięknie. Domek nie jest duży. Z pewnością ma dwa piętra, brak mu strychu. Może ma piwnicę. Nie jest nowy. Nie ma też pięćdziesięciu lat. Jest rok, może dwa lata ode mnie starszy. Szesnaście albo siedemnaście lat. Zaciskam powieki, kiedy z pomiędzy chmur wysuwa się nagle słońce i pada prawie dokładnie na moją twarz. Przysuwam się bliżej ceglanej ściany, idąc wzdłuż niej. Staję przed drzwiami i nagle stwierdzam, że wcale nie mam ochoty teraz tam wchodzić. Rzucam plecak obok drzwi do innych pakunków i ruszam w stronę furtki z drugiej strony ogrodzenia, która niewątpliwie prowadzi do lasu. Choroba lokomocyjna wywróciła mi żołądek na drugą stronę. Oddycham głęboko świeżym, chłodnym powietrzem wypełnionym orzeźwiającym zapachem deszczu, który przestał padać. Robię krok i dopiero wtedy spoglądam przed siebie. Nie znam tego miejsca. Las jest... Przerażający. Drzewa rosną gęsto, po ziemi wiją się długie, kolczaste krzaki jeżyn. Gęste, liściaste korony dębów i klonów blokują dostęp większości promieni słonecznych. Plamy świeżego słońca leżą na ziemi porozrzucane bez żadnego porządku  Nie ma w nim nic przyjemnego dla oka. Wydaje się być...

wtorek, 4 grudnia 2012

:)

Mocniej przyciskam poduszkę do uszu, kiedy kolejna salwa płaczu na oko trzymiesięcznego dziecka zakłóca mój spokój. Spoglądam w sufit i zaciskam zęby. Mam dziwne wrażenie, że słyszę go głośniej, niż zdesperowana matka, mrucząca pod nosem rytmiczną kołysankę bez słów. Mam przed oczami zmęczoną do granic ludzkiej wytrzymałości młodą kobietę, energicznie bujającą w omdlałych ramionach berbecia, którego w dzień można bez by wyrzutów sumienia nazwać uroczym i słodkim. Bo w środku nocy z pewnością nie mam w nim nic miłego, kiedy zdziera sobie to gardełko, bez wątpienia budząc co najmniej połowę mieszkańców bloku. Uroki życia w blokowisku. Przeklinam pod nosem, po czym wsuwam pod poduszkę książkę, którą do tej pory trzymałam na kolanach. Zaśnięcie okazuje się równie trudne, co czytanie. Nie chcę zapaść się w morze myśli w obawie rozpoczęcia jutrzejszego dnia w bardziej niż zwykle podłym nastroju. Liczę barany. Klasyk. Zasypiam, nie docierając nawet do pięćdziesięciu. Dzień pierwszy szesnastych w moim życiu letnich wakacji w skali od jeden do dziesięciu oceniam na dwa. Delikatny, chłodny deszczyk moczy maleńkimi kropelkami każdą dostępną przestrzeń, przeganiając z podwórka co bardziej uparte dzieciaki, które odważyły się wysunąć nos z ciepłego domu. Jednolicie szara, szczelna niczym kołdra warstwa gęstych chmur przykrywa czerwcowe niebo. Słońce jakby zapomniało o tym, że teraz powinno przestać się chować i zacząć zaszczycać nas swoimi ciepłymi muśnięciami żółtych dłoni. Zamykam oczy jeszcze na moment, ale po chwili docierają do mnie zwykłe dźwięki poranka w czteroosobowym mieszkaniu składającym się z trzech pokoi, toalety, łazienki i kuchni. Nienawidzę go. Każdego jego najmniejszego kąta, każdej cząsteczki kurzu osiadłej na starych, śmierdzących meblach. Całe szczęście, nie będę go musiała oglądać dłużej, niż jeszcze przez tydzień. Mama i ojciec kupili dom. Spełniło się w końcu największe marzenie ich obojga. Od kiedy się urodziłam, składali oszczędności, żeby kupić ten jeden, konkretny dom. Siadam na łóżku, wsuwam kapcie i z ziewnięciem na ustach wychodzę ze swojego pokoju do zapełnionego niezabranymi jeszcze na wieś torbami i kuframi holu. Pół godziny później, cała rodzina siedzi już zapakowana w samochodzie czerwonym, niczym wisienka na urodzinowym torcie. Wsuwam słuchawki w uszy i pogrążam się w rytmie na najbliższą godzinę, dzielącą nas od nowego domu. Mimo, że jeszcze nie opuszczam mieszkania w centrum miasta na dobre, to towarzyszy temu lekki żal. Nie zostawiam tu zbyt wielu przyjaciół, mam tu jedną, no może dwie dobre koleżanki. Jednak nie należę do ludzi powszechnie lubianych. Jestem typem raczej...