sobota, 29 grudnia 2012

Zdara - dodatek :)

Jeśli ktokolwiek czyta to, co tu piszę...  to może zainteresuje go to, co teraz napiszę.
Postanowiłam pokazać, jak wyobrażam sobie bohaterów mojego opowiadania - Zdrady.

Na początek Skała. Ten stalowo szary, zieloonoki, grubofutry, twardy i bezlitosny. Na początku miał być inny, niż wygląda dzisiaj. Ale dzięki obecnemu wyglądowi jest taki, jaki powinien; typowy Żelazny Kanclerz.
http://img51.imageshack.us/img51/4193/37322051667c56b37d59b.jpg

Potem jego syn. W zasadzie jeszcze nie ma o nim zbyt wiele. Ot, mały, niczego nieświadomy.
http://img233.imageshack.us/img233/2298/beztytuufqw.png

Główny bohater. Mój ulubiony rzecz jasna.Co do niego od samego początku miałam pewność. Miał wyglądać niewinnie, ale nie do końca bezradnie.
http://img708.imageshack.us/img708/9101/img9291chsuper.jpg

Teraz czas na Brzozę. Ma być ciapkowaty, dziwaczny i raczej głupi, ale słodki
http://img837.imageshack.us/img837/5437/4156715852c3d383e10fo.jpg

Cedr. Jego postać będę kreować w kolejnych częściach opowieści. Mam co do niego wielkie plany.
 http://img21.imageshack.us/img21/811/beztytuuphmg.png

Na koniec Szyszka.
http://img4.imageshack.us/img4/2571/35014531966115326de4o.jpg

piątek, 28 grudnia 2012

Zdrada vol. 2



Kaleki kocur walczy dobrze. Mimo, że nie udaje mu się wystarczająco skutecznie schwycić Skałę za szyję, to atakuje odpowiednie części ciała. Każdy jego ruch wydaje się być dokładnie zaplanowany. Czy to możliwe, by planował zamach na Przywódcę, którego notabene powinien być poplecznikiem i przyjacielem? Ataki jego grubych łap są niezwykle precyzyjne. Atakuje czułe punkty: uszy, nos, pachwiny. Dokładnie wie, jak to się robi. Wie, jak układać łapy, żeby uderzenie było najbardziej bolesne.
 - Szumowina! – dociera do mnie stłumiony lekko głos szarego kocura, którego pysk zginął w burzy rudego futra na mojej kryzie. Moje serce i oddech przyspieszają gwałtownie, kiedy czuję coraz bliżej siebie napięte mięśnie Skały. Mimo to, że walka jest nierówna i teoretycznie szala zwycięstwa powinna przechylać się na naszą stronę, to ku naszemu wielkiemu zdziwieniu dzieje się inaczej. Potężny samiec jest w stanie odepchnąć mnie i Cedr od siebie jednym mocnym szarpnięciem. Całe szczęście, w porę chwytam twór najbliższy moim kłom. Okazuje się nim być ucho Skały. Czuję, jak w ciągu jednego uderzenia serca miękka tkanka pęka. Zaciskam na niej zęby, trzymając się kurczowo, jak ostatniej deski ratunku. Skała nie zostaje jednak głuchy na zadawany mu ból. Efekt jest jednak odwrotny do tego, którego się spodziewałem. Stalowy samiec jest tak doskonale wyszkolony do walki, że nie posiada odruchu zwalniania uścisku, kiedy poczuje silny ból. Jestem w  szoku, bo uścisk na moim gardle wzrasta. Ciepła, słodka krew spływa mi w dół przełyku, grzejąc trzewia do dalszej walki. Cedr dzięki przodkom zauważa dość prędko moją krytyczną sytuację po tym, jak wylądował w tłumie skutecznie odrzucony przez wroga. Po chwili znika mi z pola widzenia, bo nie jestem w stanie przekręcić szyi. Jego obecność odczuwam tylko po tym, że Skała jęczy w moje gardło, przygnieciony do podłoża ciężarem ciała Cedru. Zaciskam powieki, o wszelkie próby oderwania szarego ode mnie przynoszą odwrotny skutek i powoli zaczyna mi już brakować powietrza. Ściskam jeszcze bardziej jego ucho i coraz więcej krwi spływa drugiemu kocurowi na pysk, zalewając oczy i wreszcie nos, dzięki czemu musi rozluźnić szczęki, żeby samemu się nie udusić. A ja już wiem, że to moja ostatnia szansa. Szarpię resztkę ucha, która ciągle ściskam w pysku i odpycham od siebie tylnymi łapami cielsko potężnego samca, do którego pleców ciągle uczepiony jest Cedr. Oddech, który łapię jest najgłębszy, najświeższy i najprzyjemniejszy w całym moim życiu. W dół mojej piersi spływa gruby strumień szkarłatnej krwi. Wyraźnie odczuwam, że każda stracona kropla krwi osłabia moje zmiennokształtne ciało. Stoję jeszcze chwilę z głową luźno zwieszoną pomiędzy barkami i łapię potężne hausty powietrza jeden po drugim. Dopiero może po dziesięciu uderzeniach serca zawroty głowy ustają i jestem w stanie podnoeść ją, żeby spojrzeć na pole walki, na którym niespodziewanie przybywa jednego kota, który usiłuje ściągnąć Cedr z grzbietu Skały. Jednak ów kot nie ma nawet najmniejszych szans na powodzenie swojego celu. Jest bowiem niewiele większy od głowy ciemno-pręgowanego. Jego futerko jest dziecięco puchate i idealnie jednolicie szare, niczym dokładna kopia grubej szaty Przywódcy. Posiada identyczną, lekko spłaszczoną mordkę kota brytyjskiego. Tylko oczy ma inne. Bo szczerozłote, lekko wpadające w bursztyn. Zupełnie, jak oczy kotki Szyszki. Czy to możliwe, żeby miała kocięta z tym potworem? Znam to kocię tylko z imienia. Z jego szeroko otwartych, czarnych od rozszerzonych źrenic zieje strach, niczym z otwartego w wietrzny dzień okna. Widzę dobrze, że gdyby potrafił płakać, łzy lałyby się z jego oczu grubymi strumieniami. Nie jest jednak człowiekiem i nie ma umiejętności płaczu. W inny sposób pokazuje swoje przerażenie. Uszy ma położone i toczy wielkimi ślepiami po tłumie w poszukiwaniu pomocy. Reszta stada jest jednak zbyt oszołomiona prędkim rozwojem akcji, żeby być w stanie zareagować.
Zanim Cedr orientuje się, z kim ma do czynienia, brutalnie zrywa Krzemienia ze swojego zadu i odrzuca w kierunku, w którym wcześniej Skała rzucił Brzozę. Jednak szary maluch nie pada tak niefortunnie, jak mój uczeń i po zaledwie dwóch uderzeniach serca wstaje z ziemi.
 - NIE!!!  - mrożący krew w żyłach wrzask przerażonego dziecka przecina powietrze, niczym strzała, poruszając otaczające nas budynki swoją niewiarygodną mocą. Jego wysoki głosik jest zachrypnięty przez wstrząsające jego ciałkiem emocje.    NIE!!!  - powtarza, ponawiając żałosną próbę zdarcia napastnika ze swojego ojca. – Zostawcie tatusia! To mój tatuś0 moc dziecięcego głosu po raz kolejny porusza tłumem zgromadzonych kotów. Maluch z całych swoich malutkich sił ciągnie z rozpaczą za ogon brązowego kocura, który dalej przytrzymuje Skałę przy ziemi, uniemożliwiając mu ruch. Obraz syna Skały jest tak żałosny, że w jednej chwili zaczynam zastanawiać się, jak mogłem być tak nieczuły i zaatakować ojca tego dziecka. Jak mogłem na jego oczach rozlewać krew ukochanego taty. Coś ściska mi gardło i tym razem nie są to ostre zęby szarego samca. Ciekaw jestem, czy Cedr też nagle dopadły te dziwaczne wątpliwości
 - Mamusiu! Co oni robią tatusiowi! Mamusiu, powiedz im, żeby go zostawili – krzyczy dalej młodzik, tuląc się do Szyszki i brudząc jej futerko na piersi brudnymi łapkami. Szylkretka przytula łapami syna do siebie i tylko kręci głową. Dwoje wojownicy nieruchomieją wpatrzeni we mnie. W oczach Cedru widzę pytanie. Co mam teraz zrobić?. Dziwię się, że pyta mnie o zdanie. Przecież decyzja powinna należeć do niego. Jest wyżej w hierarchii. Jednak teraz dostrzegam jego drżące ze zmęczenia mięśnie. Długo już wroga nie powstrzyma. Chętnych do walki po mojej stronie jest wielu, to wiem na pewno, jednak… czy nie jest więcej tych, którzy gotowi są oddać życie za Skałę? Wszystkie oczy kierują się w moją stronę. Pod moją czaszką dzieje się tak wiele, że muszę zamknąć oczy. Zerkam na Krzemienia. Potem dociera do mnie, że rozdarte gardło dalej mnie piecze a krew, choć nieco mozolniej dalej spływa z rany.
Nie jesteś mordercą -  słyszę mój mocny, ludzki głos w głowie. Wiem, że decyzja powinna być podjęta błyskawicznie, jednak nie jestem w stanie myśleć szybciej, niż w tempie rannego ślimaka. Mijają kolejne, koszmarne uderzenia serca. Argumenty przesuwają się w moim wnętrzu niczym taśma. Przez chwilę mam szansę poczuć się, jak Przywódca.
 - Puść go – grzmię w kierunku brązowego kocura, machając ogonem niczym metronomem, żeby dać upust emocjom – Wie, że przegrał -  dodaję. Potem dzieje się dokładnie to, co przewidywałem. Kiedy tylko Beta rozluźnia szczęki, ciężko okaleczony Skała wystrzeliwuje spod niego i robi tylko jedną rzecz, zanim skoczy i zniknie w ciemności nocy: porywa sprzed Szyszki zwiniętego w kłębek jedynego syna i chwilę później obserwujemy już tylko koniec jego ogona,

środa, 5 grudnia 2012

Tak, tak. Żadnego sklepu, niczego. Zupełne odludzie. Wzdycham ciężko, wysiadając z samochodu. W głowie odbijają mi się echem słowa byłej przyjaciółki "Ty, Miśka, zawsze jesteś taka wybredna. Zupełnie nie da się tobie przypasować." powiedziałam jej wtedy żeby pilnowała końcówki swojego długiego nosa, ale w głębi duszy wiedziałam, że ma rację. Jestem zbyt wybredna. Za dużo muszę znosić z trudem zamiast to tolerować. Kręcę lekko głową, żeby przestać myśleć o moim trudnym charakterze. Ojciec popycha furtkę a ja przekraczam ją jako ostatnia. Wsłuchuję się w chrzęst grubego żwiru pod butami i uświadamiam sobie, że teraz będę go słyszeć już bezustannie. Wszystko w okolicach domu jest dziwne. O ile to dobre słowo. Jest miejsce na upragniony przez moją mamę ogródek, spora przestrzeń do zabawy dla Tolka. Jest jak we śnie zupełnie zbyt pięknie. Domek nie jest duży. Z pewnością ma dwa piętra, brak mu strychu. Może ma piwnicę. Nie jest nowy. Nie ma też pięćdziesięciu lat. Jest rok, może dwa lata ode mnie starszy. Szesnaście albo siedemnaście lat. Zaciskam powieki, kiedy z pomiędzy chmur wysuwa się nagle słońce i pada prawie dokładnie na moją twarz. Przysuwam się bliżej ceglanej ściany, idąc wzdłuż niej. Staję przed drzwiami i nagle stwierdzam, że wcale nie mam ochoty teraz tam wchodzić. Rzucam plecak obok drzwi do innych pakunków i ruszam w stronę furtki z drugiej strony ogrodzenia, która niewątpliwie prowadzi do lasu. Choroba lokomocyjna wywróciła mi żołądek na drugą stronę. Oddycham głęboko świeżym, chłodnym powietrzem wypełnionym orzeźwiającym zapachem deszczu, który przestał padać. Robię krok i dopiero wtedy spoglądam przed siebie. Nie znam tego miejsca. Las jest... Przerażający. Drzewa rosną gęsto, po ziemi wiją się długie, kolczaste krzaki jeżyn. Gęste, liściaste korony dębów i klonów blokują dostęp większości promieni słonecznych. Plamy świeżego słońca leżą na ziemi porozrzucane bez żadnego porządku  Nie ma w nim nic przyjemnego dla oka. Wydaje się być...

wtorek, 4 grudnia 2012

:)

Mocniej przyciskam poduszkę do uszu, kiedy kolejna salwa płaczu na oko trzymiesięcznego dziecka zakłóca mój spokój. Spoglądam w sufit i zaciskam zęby. Mam dziwne wrażenie, że słyszę go głośniej, niż zdesperowana matka, mrucząca pod nosem rytmiczną kołysankę bez słów. Mam przed oczami zmęczoną do granic ludzkiej wytrzymałości młodą kobietę, energicznie bujającą w omdlałych ramionach berbecia, którego w dzień można bez by wyrzutów sumienia nazwać uroczym i słodkim. Bo w środku nocy z pewnością nie mam w nim nic miłego, kiedy zdziera sobie to gardełko, bez wątpienia budząc co najmniej połowę mieszkańców bloku. Uroki życia w blokowisku. Przeklinam pod nosem, po czym wsuwam pod poduszkę książkę, którą do tej pory trzymałam na kolanach. Zaśnięcie okazuje się równie trudne, co czytanie. Nie chcę zapaść się w morze myśli w obawie rozpoczęcia jutrzejszego dnia w bardziej niż zwykle podłym nastroju. Liczę barany. Klasyk. Zasypiam, nie docierając nawet do pięćdziesięciu. Dzień pierwszy szesnastych w moim życiu letnich wakacji w skali od jeden do dziesięciu oceniam na dwa. Delikatny, chłodny deszczyk moczy maleńkimi kropelkami każdą dostępną przestrzeń, przeganiając z podwórka co bardziej uparte dzieciaki, które odważyły się wysunąć nos z ciepłego domu. Jednolicie szara, szczelna niczym kołdra warstwa gęstych chmur przykrywa czerwcowe niebo. Słońce jakby zapomniało o tym, że teraz powinno przestać się chować i zacząć zaszczycać nas swoimi ciepłymi muśnięciami żółtych dłoni. Zamykam oczy jeszcze na moment, ale po chwili docierają do mnie zwykłe dźwięki poranka w czteroosobowym mieszkaniu składającym się z trzech pokoi, toalety, łazienki i kuchni. Nienawidzę go. Każdego jego najmniejszego kąta, każdej cząsteczki kurzu osiadłej na starych, śmierdzących meblach. Całe szczęście, nie będę go musiała oglądać dłużej, niż jeszcze przez tydzień. Mama i ojciec kupili dom. Spełniło się w końcu największe marzenie ich obojga. Od kiedy się urodziłam, składali oszczędności, żeby kupić ten jeden, konkretny dom. Siadam na łóżku, wsuwam kapcie i z ziewnięciem na ustach wychodzę ze swojego pokoju do zapełnionego niezabranymi jeszcze na wieś torbami i kuframi holu. Pół godziny później, cała rodzina siedzi już zapakowana w samochodzie czerwonym, niczym wisienka na urodzinowym torcie. Wsuwam słuchawki w uszy i pogrążam się w rytmie na najbliższą godzinę, dzielącą nas od nowego domu. Mimo, że jeszcze nie opuszczam mieszkania w centrum miasta na dobre, to towarzyszy temu lekki żal. Nie zostawiam tu zbyt wielu przyjaciół, mam tu jedną, no może dwie dobre koleżanki. Jednak nie należę do ludzi powszechnie lubianych. Jestem typem raczej...

sobota, 10 listopada 2012

Niech mu ziemia lekką będzie...

Wyrzucony prądem rzeki wypadłem na brzeg niczym szmaciana lalka. Śmierć przyszła szybko. Nawet się tego nie spodziewałem. Jednak było o wiele gorzej niż się spodziewałem. A spodziewałem się przede wszystkim emocji. A nie było nic. Zupełna pustka. Słyszałem o spokoju, który pojawia się u tych, którzy wiedzą, że zaraz umrą. U mnie nie było spokoju. Było otępienie. Bez strachu. Tylko tępota. Okropnie paląca w moich płucach woda nie była w tym wszystkim najgorsza. Bo ból fizyczny to nic w porównaniu z tym, co działo się w mojej głowie. Ten inny rodzaj bólu jest o wiele gorszy od tego tradycyjnego. Naprawdę. To, że paliło mnie gardło i wrzeszczały z bólu barki to nic. Zupełnie. Ale musiałem to przeżyć. Jasne. Przecież tego nie przeżyję. Więc powiedzmy tak: musiałem to umrzeć. Nie chciałem, żeby pchały się pod moje powieki sceny z dzieciństwa, ale nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia. To żałosne, wiem. Dziwne, że dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo boję się bycia żałosnym.
Szepcząca Gwiazda. Duży Czarny. Jego uśmiech. Powaga. Czar. Mądrość. Ja. Mały Biały. Wielkości wiewiórki, puszysta kulka. Każdego ogarnęłoby rozbawienie. Potem odnaleziona siostra, która i tak zniknęła. Pistacja. Ależ ona była… śliczna. Złamane Ucho… tak. Tu film zatrzymał się na dłużej. Bo to o wiele dłuższy i bujniejszy rozdział w moim żywocie niż te poprzednie. Jasna Łapa widzi tą niemal zupełnie zamarzniętą rzeczkę w oddali? rozległ mu się w głowie jej głos. Tak to już czasami bywa, że w normalnych warunkach, nie potrafiłbym sobie go przypomnieć a teraz…

sobota, 22 września 2012

Gorsza Droga



Wieczorne bezchmurne niebo dawało światło uliczkom i mimo braku latarni, panował na nich przyjemny półmrok. Księżyc świecił jasno niczym zawieszona wysoko nocna lampeczka w kształcie niemal idealnego koła. Długa, jasna smuga Drogi Mlecznej rozświetlało dachy domów, tworząc niepowtarzalny efekt, który w połączeniu z głuchym stukaniem adidasów o nowy chodnik zdawał się władać całym światem.
Nigdy nie zwykł zachwycać się takimi widokami i tym razem zdania nie zmienił. Jego przymknięte, wypełnione determinacją oczy były równie znudzone i zobojętnione, co wcześniej. Zaniedbana kruczoczarna grzywka podskakiwała wesoło na jego czole w równomiernym rytmie jego kroków.
Patrząc tępo przed siebie starał się nie myśleć o niczym. Ale wszechobecna cisza wręcz zmuszała do refleksji. Więc myślał. Myślał, ale nie do końca wiedząc, o czym. Starał się skierować strumyczek swoich przemyśleń na mało krępujące tematy. Nie chciał utonąć w morzu złych myśli.
Dlatego skupił się na liczeniu mijanych domów. Patrzył na każdy i zauważał podobieństwo między parami, czasem wracając dalej w tył. Każdy dom był w jakimś stopniu podobny do innego. Jakby poszczególni właściciele bali się postawić na indywidualność. Te dwa miały dachy pod tym samym kontem… te dwa takie same ogrodzenia… inne znowu identycznie ukształtowane oczka wodne a jeszcze inne drzwi tych samych fasonów a nawet kolorów. Firanki w oknach też wydawały się dziwnie podobne. Jakby ta sama stara dziergaczka nie chciała zmienić swojego ulubionego wzoru.
Ulica wydawała się nie mieć końca. Długie, mroczne cienie wydawały się wypełzać spod każdych drzwi przez święcące tuż nad nimi lampy.

piątek, 31 sierpnia 2012

Zdrada



   
Co do bzdur umieszczonych w tym poście, to zamierzam kontynuować pisanie :) bardzo mi przypasował główny bohater. Jesteśmy do siebie podobni.

     

                  Dudniąca mi w uszach krew zagłusza wszystkie dźwięki i myśli, które pchają się do mojej głowy tłumnie jak nigdy. Dziękuję jej w duchu za to. Wiatr smaga moje futro, pcha w przeciwną stronę. Mimo tego brnąć muszę przed siebie, serce wali jak młotem. Łapy gładko przesuwają się po twardym betonowym podłożu, ledwo odrywając się od ziemi. Jestem jak cień, przemieszczam się lekkim chodem, krokiem charakterystycznym tylko dla mojego gatunku. Wzrok mam wbity w jeden nic nie znaczący punkt, choć wiem, że nie powinienem. Mimo, że jest środek nocy, a po jaśniejącym na czarnym niebie księżycu widzę, że zbliża się północ, to zagrożenie ze strony blaszanych machin i Pięciopalczastych nie straciło na sile. Sam nie wiem, kiedy zacząłem negatywnie się do nich odnosić. Strach pomyśleć, że jeszcze… wzdrygnąłem się na samą myśl, że jeszcze parę dni temu sam miałem futro tylko na… tylko na czubku głowy. Nie oglądam się za siebie, nie mam tego w zwyczaju, poza tym, muszę się spieszyć. Zawsze ja miałem najdalej na Spotkania. Skała zawsze wyznaczał na nie miejsca wyjątkowo daleko od mojej ludzkiej siedziby. Znów, nie mam pojęcia który raz tego wieczoru nawiedza mnie myśl o stalowoszarym kocurze. Krążą pogłoski, że od siedmiu wiosen nie przemienił się ani razu, ale nikt nie ma odwagi go zapytać. Nie bez powodu piastuje rolę swoistego Alfy, najważniejszego samca w grupie. Przyspieszam jeszcze bardziej. Nie mogę się spóźnić. Po tym jak straciłem stanowisko Bety, Skała wyładowuje na mnie całe napięcie za każdym razem, kiedy postąpię nie do końca tak, jak chciał.
Z zamyślenia wyrywa mnie dobrze znany mi dźwięk: przerażający, ogłuszający wrzask blaszanej maszyny. Dźwięk wydaje się być tak głośny, że byłby w stanie obudzić całe miasto a nawet śpiące za horyzontem słońce. Sztywnieję na środku jezdni w moment, wbijam wzrok w oślepiające światła, niczym sarna, która w złym momencie wybiegła na szosę, tkwię jak zaklęty. Podkulam puchaty ogon i zanim zdążam do końca zorientować się, co się dzieje, machina przejeżdża nade mną, krzycząc jeszcze przez chwile. Trwam jeszcze parę sekund na śmierdzącym spalinami asfalcie, potrząsam głową i ruszam w dalszą drogę. Tym razem już bardziej zważając na otoczenie.

4


Szarpie się. Wierci i krzyczy nienawistne przekleństwa, kopiąc na oślep nogami. Jego oczy zdobi gniew i furia, ale przede wszystkim, maluje się w nich strach. Nawet nie tyle strach co przerażenie i panika. Sam nie jest chudzielcem ale w porównaniu z tymi dwoma, którzy otaczają go swoimi wielkimi cielskami ze wszystkich stron, wydaje się być marnym chudym chłopcem. Czarne jak smoła, krótkie włosy są mokre od potu.
Nie krzyczy z bólu, jak na razie nic złego mu się nie dzieje. Wrzeszczy, bo jest zniewolony. Brutalnie przytrzymywany przez ogromną siłę, z którą nie ma szans wygrać. Jednak najgorsze jest uczucie, że zasłużył, że mu się należy. Jednak jego charakter nie pozwala mu pogodzić się z tym faktem.
O głowę obija mu się tekst piosenki. Teraz dopiero rozumie ich znaczenie. W końcu, milknie. Ręce zaciskające się wokół jego ramion, rozluźniają uścisk, sprawiając, że na chwilę powraca poczucie ulgi.
Jednak nie na długo. Pchnięty mocno w przód, pada przed siebie, raniąc sobie dłonie ostrymi kamieniami. Milczy. Patrzy w górę. Widzi, go widzi jego twarz. Jak uśmiecha się złowieszczo z satysfakcją, czując już to, co nieuniknione, co ma się stać lada moment.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Brooklyn, czyli leśny kot urodzony przy kominku.

Zanim ktokolwiek to przeczyta... mam do powiedzenia parę rzeczy. Mam w głęboko w poważaniu, że moje zdania są złe, że mam złą składnie, że czasem źle dobieram przypadki, że stawiam przecinki tam, gdzie mi się podoba, a nie, gdzie powinnam. Tekścik napisany parę miesięcy temu, kiedy urodziły się w moim domu kocięta :) miłej lektury.        


      Na początku była ciemność. Nie "słowo", nie "chaos". Tylko ogromna, nieprzenikniona Ciemność, której nie przerywał nawet najmniejszy promień światła. Była jednocześnie przyjemna, bezpieczna jak i przerażająca. Jednak moje oczy przywykły do niej szybko, choć właściwie nie miałem do końca świadomości, że je mam.
      Po niej zjawiła się Cisza. Ta była jeszcze gorsza od Ciemności. W tej swojej okropnej cichości była tak głośna, że można było poczuć ból. Władała całym ciałem, nie pozwalała na jakikolwiek ruch. Ale tylko przez chwilę. Moje uszy przywykły również do niej.
Kolejny przyszedł Chłód. Wtargnął do cichego i ciemnego pomieszczenia zwanego umysłem i trzasnął drzwiami, niemal nie wyrywając ich z wątłych zawiasów. Ciepło, z którego mnie wyrwano, wołało do mnie tęsknie a ja nie byłem w stanie zrobić nic, żeby wrócić do poprzedniego stanu.
Tak, więc taki stan rzeczy trwałby zapewne o wiele, wiele dłużej, gdyby nie Dotyk. To było pierwsze co tak naprawdę mi się spodobało. Był w jakiś dziwny sposób kuszący, delikatny a za razem zdecydowany, co sprawiło, że musiałem krzyknąć. Chciałem wydać dźwięk, który roztrzaskałby wszystko dookoła, ale z moich płuc wydobył się tylko żałosny pisk. Dotyk był bardzo ciepły, co biorąc po uwagę moje poprzednie przeżycia, było bardzo korzystne. Ale on szybko mnie opuścił tak, jak wszystko co przyjemne do tej pory. Powierzchnia, którą teraz dotykałem, nie była o dziwo bez wyrazu i faktury. Kiedy docisnąłem ją, poddała się mojej nikłej sile i wklęsła. Była równie delikatna jak Dotyk, ale z drugiej strony, zupełnie inna. Bo ona była stała, nie zmieniała pobytu i od razu zauważyłem różnicę. Byłem z siebie dumny, więc zrobiłem to jeszcze raz a ona zachowała się dokładnie tak samo. Coś w środku, kazało mi wspiąć się po niej i szukać czegoś. Potworne uczucie szukać a nie mieć pojęcia czego się szuka. Ale ja musiałem się z tym uporać. Szukanie nie zajęło mi zbyt dużo czasu, bo wszystko co było dookoła, wydawało się chcieć mi pomóc. W przeciwieństwie do Ciemności, Chłodu i Ciszy, które za wszelką cenę chciały zepsuć moje plany. Znalazłem w końcu. Mały, mięciutki w dotyku twór, który umieściłem w pyszczku. Popłynęło z niego życie. Wiedziałem, że to ono, jego nie da się z niczym innym pomylić. Dlatego pozwoliłem, żeby spływało w dół mojego mikroskopijnego przełyku i w jakiś sposób sprawiało mi przyjemność.
W pewnym momencie poczułem zmęczenie. Nie wiedziałem, rzecz jasna że tak się to właśnie nazywa, ale zmęczenie narastało. W końcu zawładnęło mną na tyle, że puściłem małą miękką rzecz i odpłynąłem. Nie było to przyjemne przeżycie. Zupełnie spanikowałem, wydawało mi się, że już nie wrócę, że nie poczuję już przyjemnego ciepła Dotyku i spływającego w dół mojego ciałka tworu. Ale obudziłem się. I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, czułem się o wiele lepiej niż przed tym jak zawładnęło mną zmęczenie. Ale jednocześnie poczułem, że potrzebuję więcej tego co tak mi smakowało. Ale z tym nie było problemów. Wystarczyło przekręcić się w drugą stronę albo trochę poszperać pomiędzy m
iękkimi rzeczami i już można było się posilić.
     Ale nagle coś diametralnie się zmieniło. Wszystko zniknęło. W jednym momencie. Brutalna siła wyrwała z mojej mordki coś, dzięki czemu miałem w niej ciepły płyn. Od razu zawyłem w proteście. Zacząłem przemieszczać się w różne kierunki, wpadając na rzeczy. Przemieszczanie się było bardzo trudne i nowe. Miałem zbyt krótkie kończyny i z trudem unosiłem głowę nad ziemię. Krzyczałem ile sił w płucach, żeby zwrócono mi moją własność, ale nikt mnie nie słuchał. W końcu zmęczyłem się i znów pojawiło się zmęczenie. Było zimno. Zacząłem krążyć, co nie było łatwe. W końcu natrafiłem na dziwaczny przedmiot. W dotyku był podobny do tego co odeszło, ale był jakby mniejszy i zdecydowanie nie aż tak ciepły. Jednak okazał się najcieplejszym obiektem w okolicy, więc ułożyłem się na nim i odpłynąłem po raz kolejny. Twór nie protestował. W sumie był nawet wygodny. 
Przebudził mnie ruch. Wróciło! To, co tak niespodziewanie opuściło mnie i rzecz, wróciło i chce odkupić swoje grzechy podarowywaniem nam Dotyku. Udało mu się. Szybko mu wybaczyłem. Z zaskoczeniem uznałem, jak bardzo przywiązałem się już do tego.
Od tej chwili, za każdym razem, kiedy odchodził, bałem się, że już nie wróci. Ale zawsze wracał.
W którymś momencie, zupełnie nie pamiętam kiedy, Ciemność zniknęła. W ogóle już o niej zapomniałem, bo nie miałem pojęcia, jak to wszystko może wyglądać bez niej. To, jak wiele straciłem, zaparło mi dech w malutkiej piersi. Pierwsze co zobaczyłem, to było Światło. Wtargnęło pod moje przymknięte ale już nie zaciśnięte powieki i poraziło mnie swoją jasnością. Teraz było tylko ono. Wypełniało cały mój zakres widzenia i zdawało się szeptać, jakie jest piękne. Zaraz... ono nie szepce! To zniknęła Cisza! Teraz zaczęły dobiegać do mnie Dźwięki. Uniosłem w górę głowę na wątłej szyjce i krzyknąłem ze szczęścia. Słyszę! Usłyszałem swój krzyk! Uczucie jakie mnie ogarnęło, przewyższało dwukrotnie wszystko co do tej pory czułem. Odwróciłem głowę w drugą stronę i moje nowe, żywe, całkiem ciemne jeszcze oczy ujrzały zarys czegoś dziwacznego. Dotknąłem tego jedną z przednich łapek i nosem, po czym uznałem, że to Rzecz, która również, podobnie jak ja, piła ciepłą ciecz i z którą odpoczywałem. Było to całkiem ładne i chociaż nie potrafiłem jeszcze stwierdzić jakiego jest koloru, to bardzo mi się spodobało. Poruszało się, podobnie jak ja i też krzyczało. Niezrozumiałe słowa. Po raz kolejny z wysiłkiem przekręciłem uniesioną w górze głowę i zobaczyłem coś o wiele większego. Umieszczony na nim był obiekt, który przez cały dotychczasowy okres dawało mi jeść a całe coś było... gigantyczne. Dwadzieścia a może i trzydzieści razy większe od Rzeczy i tyleż razy ładniejsze. TO miało o wiele więcej kształtów, było smukłe i miało dziwną minę. Chyba się do mnie uśmiechało, by wyglądało pogodnie.
- Cześć Brooklynku - przemówiło idealnie dźwięcznym i przyjemnym dla ucha głosem. W oniemieniu otworzyłem pyszczek. Zupełnie nie miałem pojęcia cóż znaczy wypowiedziane do mnie zdanie, ale od razu bardzo spodobało mi się drugie słowo, które powiedział. Opuściłem ciężką głowę, bo czułem, że długo już tak nie wytrzymam i zasnąłem niemal od razu. Przyśnił mi się piękny głos wołający do mnie, ale kiedy się obudziłem, już tego nie pamiętałem.
- Cześć, Bianco. - powitała z uśmiechem drugie stworzenie kiedy się obudziłem a ja już wiedziałem, że to są imiona. Na nią wołali Myszka. Po prostu, od zawsze.
Moja siostra jako pierwsza się odezwała. Ja się bałem, bardzo długo nic nie mówiłem, nie chciałem brzmieć jak podróbka mojej mamy, bo ona mówiła pięknie, bez pośpiechu, wszystko co chciała, idealnie potrafiła ułożyć w słowa w przeciwieństwie do mnie. Bianca zaczęła mówić i już następnego dnia potrafiła zawołać jeść a ja dalej polegałem na gaworzeniu i pojedynczych sylabach, które zaczęły wypływać z mojego pyszczka.
Od tego momentu, niewiele pamiętam. Ten okres to przeplatające się zabawy, psoty na zmianę ze snem, jedzeniem i nauką. Ale jeden moment szczególnie zapadł mi w pamięci. Było to mnie więcej kiedy skończyłem dwa księżyce. Ludzkie dwa miesiące bo to tej miary używałem. Siedziałem z matką w wielkim, pokrytym żywą wiosenną zielenią ogrodzie i milczeliśmy razem. Patrzyliśmy na falujące równomiernie wielkie drzewa i słuchaliśmy odgłosów lasu. Mama od zawsze trzymała mnie z daleka od niego. "Bardzo groźne miejsce, bardzo groźne" mówiła o nim a ja milczałem, chociaż w duchu zupełnie nie zgadzałem się z jej zdaniem.
- Co to jest, tam, mamo? - spytałem, kiedy wydało mi się, że cisza która między nami zapadła wydała się być niezręczna. Matka nie odpowiedziała od razu. Zauważyłem, że jej oczy się zmieniły w pewnym stopniu, ale mój młody umysł nie potrafił tego wytłumaczyć. Odchrząknęła i przeniosła na mnie spojrzenie zielonych oczu. Był w nich żal, właśnie wtedy to pojąłem.
- To jest Las - wyjaśniła wymijająco, burcząc coś po chwili żeby zmienić temat. Ale mnie nie dało się zamydlić oczu. Byłem uparty i jeśli coś wziąłem sobie za cel to za wszelką cenę musiałem to osiągnąć.
- Byłaś tam kiedyś? - spytałem z nadzieją w dziecinnym głosiku. Wiedziałem, że muszę być ostrożny, bo mama często wybuchała gniewem, kiedy pytałem o rzeczy o których nie chciała rozmawiać. Ale teraz tego nie zrobiła. Spuściła tylko głowę i wbiła wzrok w swoje długie łapy.
- Nie byłam i nie chcę być - rzekła twardo, ale ja od razu wiedziałem że to nie prawda. Musiała wiedzieć, że się domyśliłem, bo znała mnie już na tyle, żeby wiedzieć, że przede mną nic się nie ukryje. Wtedy odeszła, zostawiając mnie samego z szumiącym błogo lasem. On wołał do mnie. Kiedy kładłem się wieczorami spać słyszałem jak szepcze. Szeptały kamienie, igły i liście na drzewach. Wszystkie ukryte tam stworzenia wołały mnie a ja nie mogłem się ruszyć, bojąc się złamania zakazu mojej matki. Ale kiedy tylko była okazja, bawiąc się z siostrą, celowo zbliżałem ją do ogrodzenia a potem udawałem że coś mnie boli, żeby tylko móc mu się przyjrzeć. Dopiero kiedy byłem starszy zrozumiałem dlaczego matka tam przestrzegała mnie przez lasem. Jeden z trzech synów z jej ostatniego miotu uciekł do lasu i nigdy więcej się nie pokazał. Nie chciała żebym przez ciekawość podzielił jego los. Mojej siostry to nie kręciło. Ona wolała wspinać się na drzewa, moczyć łapy z sadzawce za domem i ganiać wróble po podwórku. Często jej w tych zabawach towarzyszyłem, bo nie powiem, były dość ciekawe, ale szybko mi się nudziły. W miarę kiedy dorastaliśmy, moja więź z nieodkrytym lasem coraz bardziej się pogłębiała. Codziennie byłem o krok do niego bliżej, ale przez cały czas pilnowałem się, żeby nie podejść zanadto blisko, bojąc się niebezpieczeństw o których tyle opowiadała mi matka. Pewnego dnia, jednak, miałem okazję przekonać się, cóż tam się kryje, bo miałem raz na zawsze przestać być nadzorowanym. A było to tak:

Miałem wtedy chyba dziesięć księżycy. Byłem już pokaźnej wielkości, ale mama mówiła, że będę jeszcze większy, z czego bardzo się cieszyłem. Wstałem o tej samej godzinie co wcześniej. Słyszałem krzątanie się Dwunogów w pokoju z jedzeniem i leniwie przeciągnąwszy się, poszedłem w tamtą stronę. Dwunóg nie był zadowolony. Jego brzydkie oczy były mokre, dokładnie widziałem to moimi wyostrzonymi patrzałkami. Zastanawiałem się co jest powodem jego dziwnego smutku. Światło wlewało się na twardą zimną podłogę przez okno i sprawiało, że kuchnia wyglądała lepiej niż zwykle.
- Co się dzieje? - spytałem, ale do głupiego Dwunoga dotarło tylko "miau?". On spojrzał na mnie smutno. Przykucnął przy mnie i położył i rękę na głowie.
- Myszki nie ma. Nie ma - i znów się rozpłakał. To była samica. One zawsze są bardziej uczuciowe od samców. Ale tym razem, mimo, że jej nie zrozumiałem, mogłem się domyślić co chciała mi przekazać. Powiedziała imię mojej matki w jej języku, które jako jedno z bardzo niewielu słów rozumiałem i pokręciła głową. Chyba logiczne co miała na myśli.
Zostałem sam z siostrą. Ona dopiero opowiedziała mi co się stało z moją matką. Wybrała się do lasu, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest taki straszny. I okazało się że tak. Pies naszych Dwunogów również był tego dnia wypuszczony i... przyprowadził Myszkę do domu, tyle, że martwą. Dom przestał być dla mnie domem. Odszedłem parę słońc po śmierci ukochanej matki. Las przywołał swojego sługę.


Niektóre z słów użytych w tym tekście nie są przeze mnie wymyślone. Pochodzą one z serii książek Erin Hunter "Wojownicy", gdyż tekst był pisany dla potrzeb forum o tej właśnie tematyce. Dziękuję

Pierdoły

      Właściwie, to zostałam namówiona, żeby założyć coś takiego. Że niby przelewanie tego, co mnie dręczy na klawiaturę i świadomość, że może ktoś to przeczytać mi pomoże. Ale szczerze wątpię, żeby komukolwiek nudziło się tak, żeby szukać jakichś głupich jednopostowych blogów nastolatek z prowincjonalnej miasteczko-wsi. To chore. Dokładnie tak samo czułabym się, pisząc listy do szuflady. Dokładnie, bo czasem mogłaby przeczytać je mama. Ale tutaj jest trochę lepiej. Cała ta anonimowość i inne psychologiczne pierdoły. Więc potraktuję to trochę tak, jakby była to moja szuflada, do której wkładam, co mi się akurat podoba. Więc... zapraszam.